Piękny słoneczny i upalny dzień, sobota, przede mną kilka godzin wolnego czasu 🙂
Jedziemy do lasu pobiegać! W taki upał to jedyna fajna opcja, żeby potrenować. Czapka z daszkiem, leciutkie ubranie biegowe, krem z filtrem, soft flask z wodą – i w drogę!
Pierwsze dwa kilometry są całkiem fajne, cieknie ze mnie ale jeszcze jest to całkiem przyjemne. Ale im dłużej, tym gorzej. Zerkam na zegarek i widzę, że poruszam się wolniej, niż zwykle – a to mi się nie podoba. Powoli coś we mnie się naburmusza i złości, zaczyna podsuwać myśli, że jak to tak? Od ponad roku regularnie biegam, mam za sobą spore wyzwania, z którymi sobie poradziłam, a tu nagle upał mi przeszkadza? Że niby jakaś słaba jestem? I przychodzą kolejne myśli, że po co, że bez sensu, że nie daję rady, że chyba upadłam na głowę, żeby sobie takie słabe doznania fundować, że przecież nie znoszę się tak źle czuć… Zaczyna mi być niedobrze z gorąca i gdyby nie obecność mego towarzysza, który biegnie obok, poddałabym się. A tak, to jakoś udaje mi się wykrzesać resztki energii. On jeszcze spokojnie mi tłumaczy, że to normalne, że się tak źle czuję, że trzeba stopniowo przyzwyczaić organizm do innego rodzaju wysiłku. Trafia to do mnie i uspokajam się, jest trochę łatwiej. Ostatnie dwa kilometry jednak przebiegam wolno, robiąc kilka postojów kiedy znajdzie się cień. Jestem wykończona.
Szczerze i z ręką na sercu nie pamiętam, żebym doświadczyła takiego kryzysu biegowego jak teraz. Różnie bywało, szczególnie dlatego, ze przecież zaledwie 1,5 roku temu zaczynałam jako zupełnie początkująca i było naprawdę ciężko. Ale nigdy aż tak. Ciężko fizycznie, ciężko psychicznie – motywacja do kolejnych kroków coraz mniejsza… Razem w takich chwilach jest raźniej, to pewne 🙂 Widzę jednak wyraźnie jeden z aspektów motywacji: że mamy tendencję do motywowania się albo „do”, albo „od”. Czyli innymi słowy podążamy za czymś, czego chcemy, co jest celem i nagrodą, albo wybieramy to, co nas uwalnia od dyskomfortu, nie generuje wysiłku i nie stawia wyzwań – wtedy to samo w sobie już jest naszą wystarczającą nagrodą. I ja tak mam – brak dyskomfortu, wysiłku, wyzwań jest wspaniałą nagrodą 🙂 Medale czy współzawodnictwo mnie nie kręcą. Zastanawiam się, jak to jest, że biegam i dochodzę do wniosku, że z czasem polubiłam to i obudziłam w jakimś stopniu motywację wewnętrzną, szczególnie że regularny trening oznacza możliwość biegania w górach, a to jest przepiękne. Plus mam motywację zewnętrzną, bo jestem w klubie biegowym, gdzie treningi odbywają się regularnie. I tu chyba dobrze dla mnie, że nie kręci mnie współzawodnictwo, bo jestem tak bardzo na szarym końcu w porównaniu z innymi zawodnikami, że po pierwszym treningu zrezygnowałabym 🙂 A ja zostałam i robię swoje!
Co jeszcze pomaga się motywować? Na pewno grupa lub partner biegowy – umawiamy się, daty treningów wpisane w kalendarz i łatwiej się zmobilizować do wyjścia z domu. A kiedy już biegnę, są ze mną inni, którzy też przeżywają podobne wzloty i upadki, albo mają doświadczenie, którym się podzielą i wesprą na duchu. Umawianie się z kimś to część rutyny, wykształconego nawyku, dzięki któremu działamy niejako z automatu i po prostu wychodzę pobiegać, bo dajmy na to jest czwartek rano i jest to dzień treningowy. Nie ma miejsca na ciągłe decydowanie, a tym samym dawanie pola do zmian czy odpuszczania. Warto też ustanowić sobie konkretny cel, a potem podzielić drogę do niego na pomniejsze cele, realne do zaplanowania, osiągania. Bo wielki kawał sera jemy po kawałku 🙂 Kiedy wykonam jakiś etap, jestem zadowolona, widzę postęp – nawet niewielki- i mogę utrzymać motywację, by iść (biec!) dalej. Krok po kroku, bliżej celu. Gdybym od razu widziała przed sobą ultrapółmaraton w Transylwanii, byłabym w takiej panice i zniechęceniu, że poddałabym się. Miałam jednak przygotowanie treningowe, rozłożone w czasie, które – choć trudne – było wykonalne. I pobiegłam, dałam sobie radę i wspominam to jakie świetne doświadczenie. Jednym z moich celów biegowych jest też budowanie rezyliencji, czyli szeroko pojętej odporności. Zwiększam swoje zasoby i siły fizyczne, uczę się wpływać pozytywnie na procesy myślowe i obejmuję swoje emocje. Zmiany we mnie są zauważalne, już nie myślę o sobie jak o słabej fizycznie kobiecie, mam też więcej wiary i zaufania do siebie i mniej się obawiam wyzwań. Jeśli więc myślisz o bieganiu, zacznij. Naprawdę warto.